piątek, 13 listopada 2015

Życzenia cz. 1 (inne opowiadanie)

Hej
Jako, że ostatnio pisanie mi nie idzie, postanowiłam wstawić coś nowego-starego, coś, czego kontynuację piszę na równi z Nibiru. Może dzięki temu częściej będą pojawiały się nowe rozdziały... Bo ja raz piszę to, raz to, nie umiem skupić się tylko na jednym opowiadaniu. XD

A więc, przedstawiam wam 'Życzenia'.

Miłego czytania. :>


Życzenia cz.1


Świeca nie chciała się zapalić. Nie pomagało machanie rękami, przekleństwa, coraz bardziej skomplikowane zaklęcia, ani nawet poszukiwanie zapałek. Zapałki zaginęły w pomroce dziejów, a ja wciąż pozostawałem marnym magiem, na dodatek z początkami depresji.

Podobno mam talent, ale nawet ja nie wiem gdzie go ukryłem. Jedyne czego jestem pewien, to że posiadam w sobie oceany lenistwa, które odkryłem podczas studiów i do których dna wciąż nie dotarłem. Powiedzmy sobie krótko. Jestem strasznym leniem, nie byłem pilnym uczniem i teraz za to płace. Nie potrafię nawet zapalić świeczki, nekromancja pozostaje daleko poza moim zasięgiem. Jedyne co potrafię ożywić, to muchy, ale w tym momencie niewiele mi to pomaga.
Oparłem twarz o blat na którym leżała martwa księżniczka. Czułem, że zaraz się rozpłaczę.
Pozwólcie, że wyjaśnię sytuację.
Jestem licencjonowanym magiem, z dyplomem z nekromancji i ziołolecznictwa. Skończyłem studia, ledwo - ale skończyłem. Dzięki kilku sprytnym sztuczkom uzyskałem dyplomy. Jako, że znam się na ziołach, udało mi się znaleźć pracę jako lekarz i aptekarz w stolicy. Z moją magiczną naturą się nie obnosiłem - zachowałem resztki zdrowego rozsądku. Byłem za słabym magiem, by się nią chwalić. Żyłem więc sobie spokojnie, przez pięćdziesiąt lat. I po marnej połowie wieku dobre czasy się skończyły. Nagle i niespodziewanie.
Piłem sobie sobie spokojnie herbatę, gdy do mojej apteki wpadła banda uzbrojonych wojaków, prowadzonych przez małego człowieczka z dumną miną. Był łysy, ale miał za to pokaźne wąsiska, które wyglądały jakby je ktoś posmarował masłem. Miałem wrażenie, że dostrzegam w nich okruszki chleba, ale nie byłem pewien czy to wyobraźnia mnie nie zwodzi.
- Mistrz Tistel? - zapytał tonem bynajmniej nie pytającym. Przełknąłem ślinę nerwowo. Tytuł przed imieniem... Czyli ma interes do maga. Wstałem niepewnie.
- Tak. To ja. - Wymamrotałem nerwowo. Ocenił mnie wzrokiem. Spłoszyłem się. Wiem, że nie wyglądam na maga. Większość obdarzonych mocą poprawia sobie wygląd, by pasować do któregoś ze stereotypów. Ja tego nie potrafię. Jestem więc skazany na wystające kości i lekko wypłoszowaty wygląd. Poza tym mam dość długie, wiecznie rozczochrane włosy. Na szczęście, jestem czarownikiem, nawet jeśli jestem beznadziejny, proces starzenia mojego organizmu zatrzymał się na momencie gdy moja moc się rozwinęła i dojrzała. Ludzie dają mi jakieś dwadzieścia lat.
Tak naprawdę mam osiemdziesiąt cztery.
Wąsacz władczym ruchem wskazał na stół przy którym przed chwilą siedziałem. Dwóch drabów rzuciło na niego sporej wielkości tobół. Zmuszony znaczącym gestem człowieczka podszedłem do niego i niechętnie go rozwinąłem. Zbladłem.
Świeży trup.
- Z rozkazu Jego Królewskiej Mości masz ożywić ukochaną córkę króla, szlachetną księżniczkę Ludwikę. - oznajmił radośnie wąsacz. - Masz na to tydzień. W przypadku niepowodzenia... - urwał i znacząco przesunął palcem po szyi.
Poruszyłem ustami niczym ryba wyjęta z wody, a moi goście, nic sobie nie robiąc z mojego stanu, wyszli, zanim zdążyłem się otrząsnąć. Przed wyjściem mój oprawca odwrócił się jeszcze.
- I nie próbuj uciekać. Pilnujemy cię. - i opuścił ostatecznie budynek.
Upuściłem kubek z herbatą w spóźnionej, ale wciąż pełnej rozpaczy reakcji.

Po okresie początkowej paniki, cały pierwszy dzień poświęciłem na wizyty w bibliotekach i czytaniu naukowych tekstów. Aż wreszcie pojawił się promyk nadziei. Według jednej księgi, dzięki pewnemu sposobowi nawet słaby mag może ożywić człowieka na krótki czas, a to w zupełności by mi wystarczyło. Księżniczka wstałaby na kilka dni, które ja poświęciłbym na uciceczkę. Gdy zaklęcie się wyczerpie, będę już daleko, bezpieczny.

Podbudowany nieco, ukradkiem wsadziłem księgę za pazuchę i pospiesznie oddaliłem się z biblioteki. Po dwóch dniach prób, początkowy optymizm (Robię coś źle, jeszcze raz, w końcu się uda!) przeszedł w zdecydowany pesymizm. (Już nie żyję.) Jako że od kilku miesięcy panowały upały, trzeciego dnia księżniczka była już nieco nadgniła, a jedynym zaobserwowanym życiem wokół niej były muchy, którym wyraźnie odpowiadał zapach, zdecydowanie nie przystający pannie z królewskiego rodu.

Powróciła panika, z ponurą asystą grobowej rozpaczy. Przytłoczony emocjami, piątego dnia postanowiłem poprawić sobie nastrój krótką wizytą w karczmie. Krótka wizyta przeciągneła się do późnej nocy, kiedy to wracałem do domu w humorze niemal szampańskim i przysięgałem, że zmienię króla, księżniczkę i całe dwór w żaby. Nastał szósty dzień. O poranku stwierdziłem, że nastrój mam jeszcze gorszy niż wcześniej, a do tego bolała mnie głowa. Wieczór zastał mnie klnącego i próbującego zapalić świeczkę zaklęciami, które nijak mi nie wychodziły.
I tak teraz siedzę, w ciemności, w desperacji modląc się do bogów, w których nie wierzę. Mam jeden dzień na ożywienie księżniczki, a ona nie chce współpracować, czego nie omieszkałem jej wyrzucić w gorzkich słowach.

Wstałem, i ruszyłem w stronę kuchni. Tam musiały być jakieś zapałki, w końcu czymś zapalałem w piecu rano, gdy gotowałem sobie kawę. Machając przed sobą rękami, po omacku szedłem przez nieco podśmierdujący księżniczką mrok. Nagle moja dłoń strąciła coś z krzesła, co ciężkim okuciem spadło mi na stopę. Księga, którą ukradłem z biblioteki. Już miałem zacząć ponownie kląć, gdy nagle przypomniałem sobie, że widziałem w niej wcześniej coś, czego nie brałem dotychczas nawet po uwagę. Teraz jednak byłem zdesperowany. Chwyciłem książkę i popędziłem do kuchni, docierając do celu już bez większych wypadków. Po chwili gorączkowego macania wszystkich powierzchni płaskich, trafiłem wreszcie na zapałki.
Zapaliłem świece i zacząłem kartkować księgę. W końcu znalazłem to czego szukałem.


***

I co o tym sądzicie?
Pisałam to na konkurs, ale nie wyrobiłam się z terminem XD

Pozdrawiam :>


niedziela, 8 listopada 2015

Nibiru 8

Hej.

Oto kolejny rozdział Nibiru, jeszcze ciepły.
Przepraszam bardzo za zwłokę i dziękuję za poganianie mnie :> Dzięki temu wiedziałam, że ktoś na to czeka :>

Życzę miłego czytania!



Nibiru 8



Uciekał. Jego bose stopy uderzały o ziemię w panicznym rytmie, wzbijając chmury drobnych kropel wody. Nie oglądał się za siebie. Zbytnio przerażało go to przed czym uciekał. I tak wiedział, że to jest już tuż za nim. Czuł zimno kąsające jego plecy.
Nie goniło go specjalnie. Po prostu posuwało się do przodu, a on niestety znalazł się w pobliżu. Dyszał ciężko. Powoli tracił siły.
Ogarnęła go mleczna mgła, poczuł jak łzy przerażenia zamarzają mu na policzkach. Zarzęził, w nieudanej parodii szlochu. Nagle pośliznął się na zamarzniętej wodzie. Przewrócił się.
Zaczął pełznąć, czując, że...
Że umiera.
Nagle natrafił na coś opuszkami wyciągniętych palców. Kora. Spojrzał w górę i dojrzał niewyraźne we mgle zarysy korony ogromnego drzewa. Jęknął i objął pień rękami.
Obejrzał się. Widział niewyraźne kształty we mgle. Nagle coś go chwyciło. Odwrócił się i zobaczył w pniu... Twarz. Drewniane ręce złapały go pod ramiona i wciągnęły w nagle otwartą w pniu szczelinę.
Poczuł ciepło.
I ciemność.

- Pożera ludzi? - zapytał Satoshi, wąchając dziwną ziołową herbatę.
- Taaa, ostatnio coraz częściej. - odezwała się kobieta, owijając sobie włosy na palec i pijąc ze swojego naczynia - Wszystkich co tam pójdą, a ostatnio coraz więcej idiotów. -
- Po co tam łażą?  - zapytał chłopak, decydując się wziąć łyka.
- Podobno jest tam coś cennego...
- Co, pieniądze? - prychnął z pogardą Satoshi. - Na co to komu? -
- Nie pieniądze. Tam było laboratorium, podobno coś wynaleźli... coś potężnego. - mruknęła, oblizując wargi. Chłopak pokręcił głową.
- Głupota. - stwierdził. Podeszło do nich dwóch mężczyzn.
- Podobno... to coś może pomóc przeżyć. - stwierdził jeden z nich.
- Jak po to pójdziesz, to zginiesz. Raczej przeszkadza. - Odezwał się wreszcie Nibiru, który od dłuższego czasu siedział cicho w kącie. Właściwie nie mówił nic odkąd znaleźli dziwaczną piwnicę w środku pustkowia. Okazała się swego rodzaju domem i karczmą. To znaczy, zazwyczaj był to dom, ale gdzy zjawiali się jacyś ludzie (średnio dwóch na pół roku, jak wyjaśniła właścicielka) znajdowali tu nocleg i posiłek. O ile udowodnili, że są ludźmi.
Znalazł to miejsce, rzecz jasna, Nibiru, który nagle wyhamował motorem w środku lasu, powęszył chwilę i skręcił gwałtownie przyprawiając siedzącego za nim Satoshi'ego o zawał. Zatrzymali się przy obrośniętych bluszczem ruinach. Potem nastąpiło kilka innych dziwnych zdarzeń, to jest: odkrycie, że mierzono do nich z karabinów, Nibiru się obraził, bo do niego strzelono, następnie Satoshi udowodnił, że jest człowiekiem, potem ponownie strzelono do Nibiru, który się zdenerwował i unieszkodliwił jeden karabin, potem ogólna panika, a na koniec Satoshi'emu wreszcie udało się przekonać wszystkich dookoła, że druga strona nie miała zamiaru zrobić nikomu krzywdy i że nie szukają kłopotów. Potem z lasu wyszła kobieta z kolejnym karabinem, uspokoiła całe towarzystwo, wysłuchała wyjaśnień Satoshi'go i udzieliła obu wędrowcom gościny.
Zwłaszcza gdy Satoshi skłamał, że Nibiru jest jego przyjacielem, którego troszke zmutowało, ale nie jest groźny. A za to Nibiru obraził się najbardziej.
Od tamtego czasu siedział bez słowa w kącie i promieniował dezaprobatą.
Teraz, gdy wreszcie się odezwał, spojrzenia wszystkich skierowały się na niego. Satoshi westchnął. Wolałby, żeby najlepiej jego towarzysz w ogóle się nie odzywał, bo nie chciał zwracać na niego uwagi. Poza tym wciąż się bał, że Nibiru palnie coś głupiego, przez co będą problemy.
Nibiru wyglądał na rozbawionego. Pokręcił głową.
- Ludzie są dziwni. - parsknął.
- A ty nie jesteś człowiekiem? - kobieta szybko zerknęła na Satoshi'ego, który unikał jej wzroku. Obdarzył za to Nibiru morderczym spojrzeniem.
- A no tak. - Nibiru zrobił minę jakby mu się coś przypomniało. - Człowiek. Jestem człowiekiem. Jestem dziwny bo jestem człowiekiem. Widzisz? - uśmiechnął się promieniście. - Wszystko jest całkiem normalne. - Zachichotał. -  Normalne bo dziwne. -
- Skończ. - zasyczał Satoshi. Nibiru popatrzył na niego z ukosa.
- O co chodzi? - zapytał niewinnie. - Przecież jestem niegroźny.
Satoshi jęknął. No tak, tego mu do szczęścia brakowało. Urażonego chyba-bóstwa.
- No dobrze. - powiedział. - Jesteś bardzo groźny. - Miał nadzieje, że zabrzmiało to jak sarkazm. Nibiru wydął wargi.
- Teraz ci nie wierzę. - oznajmił.
Satoshi westchnął.
Kobieta patrzyła na nich nieco podejrzliwie, ale po chwili kontynuowała.
- Jeśli jest tam coś takiego, dobrze by było to zdobyć. Dla przetrwania ludzkości. -
Nibiru prychnął.
- Głupota. - oznajmił i wstał.
- Jesteście najemnikami, prawda? - zapytała szybko. - Zapłaciłabym wam. -
Satoshi pokręcił głową.
- Nie jestem najemnikiem. Mam swój cel i nie zamierzam ryzykować życia. Poza tym nie ma nic czym moglibyście mnie skusić, bym się na to porwał. - wyjaśnił.
- A ty? - jeden z mężczyzn zwrócił się do Nibiru.
Towarzysz Satoshi'ego ignorując go zupełnie, podszedł do kobiety i nachylił się nad nią, czerwonymi tęczówkami wpatrując się w jej oczy.
- Kłamiesz. - Powiedział spokojnie Nibiru, zwracając się do kobiety. - Mów prawdę. Po co mamy tam iść? -  Mężczyźni zacisnęli dłonie na karabinach.
- Spokojnie! - pojednawczo zaczął Satoshi. - Zostaw ją! -
Nibiru odsunął się nieco, ale wciąż wbijał w nią świdrujące spojrzenie.
 Zapadła cisza.
- Moja córka... - szepnęła nagle kobieta. - Poszła tam... Miała sny, one kazały jej tam iść! To nie jej wina... Nie jej...  - łzy popłynęły jej po twarzy. - Nie mogła umrzeć... Trzeba ją ratować.
- Czemu sama tego nie zrobisz? - zapytał spokojnie Nibiru. Kobieta z dziwnie pustym wzrokiem, podniosła znoszoną koszulę, by pokazać brzuch. Ciało przecinały blizny, pozostałości po potwornych ranach. Każdą ranę przecinały ślady po grubych niciach.
Nibiru patrzył na to obojętnie.
- Poddałaś się? - zapytał drwiąco.
- Nie mogę tam wrócić... Nie mogę jej ratować... Nie mogę znaleźć tego miejsca, a gdy ktoś mnie próbuje zaprowadzić, tracę przytomność... Ja... Ja muszę jej pomóc! - zawyła. Jeden z mężczyzn objął ją, na twarzy miał smutek. Satoshi zerknął na Nibiru i zamarł, zaskoczony.
Na twarzy mężczyzny wreszcie odbiły się emocje. Szeroko otwarte oczy lśniły mu czerwienią, lekki uśmiech ukazywał ostre kły. Wyglądał zdecydowanie nie jak człowiek i wszyscy obecni to zauważyli. Wpatrywali się w niego, w dłonie chwycili broń. Chłopak zerwał się z miejsca i stanął pomiędzy nimi a Nibiru.
- Nibiru... - powiedział cicho, prosząco. Jego towarzysz popatrzył na niego, a jego twarz straciła przerażający wyraz. Blask w oczach z wolna przygasał. Uśmiechnął się do Satoshi'ego pogodnie.
- Spokojnie, nie chcę nikomu robić krzywdy. - oznajmił. - To po prostu ciekawe. -
Mieszkańcy karczmy powoli się uspokajali, mimo to zerkali podejrzliwie na mężczyznę, nie wypuszczając z rąk broni.
Nibiru podszedł do drzwi i popatrzył wyczekująco na Satoshi'ego. Chłopak poczuł, że czegoś się od niego właśnie wymaga.
- Co? - zapytał niepewnie.
- Idziemy. Chodź. - Nibiru uśmiechnął się do niego olśniewająco.
- Gdzie? - Satoshi ostrożnie badał teren.
- No, do tego la...bolarotorium.
- Po co? - z wrażenia aż pominął przejęzyczenie towarzysza.
- Zobaczyć! - oświadczył dziwnie radośnie Nibiru. - Nie ciekawi cię to? -
Satoshi'ego zatkało.
- Nie bardzo...? - wybąkał po chwili.
- Jak możesz! Ludzie powinni pomagać sobie nawzajem! - oznajmił mentorskim tonem Nibiru. - Niewiele was... To znaczy nas... zostało! - szybko poprawił swoją wypowiedź. Satoshi ukrył twarz w dłoniach.
- Jasne... Chodźmy, czemu nie... - zgodził się słabym głosem. - Najwyżej zginiemy... -
- Drobnostka. - machnął dłonią jego towarzysz. - Zresztą, do tego nie dojdzie. - dodał pewnie.
Niestety, to wcale nie uspokoiło chłopaka.

Kompleks budynków tworzących laboratorium stał nad wielkim jeziorem z podejrzanie ciemną wodą. Jeśli kiedykolwiek to miejsce otaczała zieleń, to musiało być bardzo dawno i nie zostało po niej śladu. Z pomiędzy popękanych kawałków betonu, gdzieniegdzie wysypywała się spalona, zatruta ziemia. Obszar, który kiedyś należał do laboratorium musiał być ogromny, bo pierwsze, małe drzewka widniały gdzieś w oddali, a cały teren zdominowała szarość betonu. Gdy wyjechali z lasu, Satoshi aż zamarł widząc tą ponurą scenerię. Przyzwyczaił się już do widoku natury wracającej na miejsca, które jej zabrano. Jednak w tym miejscu człowiek zostawił zbyt potężną ranę, i nawet teraz było tu pusto i martwo.
Zsiedli z motoru dopiero nad jeziorem, gdzie Nibiru przykucnął i zaczął wciągać powietrze ustami ze zniesmaczoną miną.
- Nic tu nie czuję. - oznajmił po chwili. - Powietrze jest złe. -
Satoshi przyglądał mu się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, a potem wyciągnął z plecaka maskę przeciwgazową i włożył ją.
- Mam nadzieję, że nic mi nie będzie. - wyburczał ponuro, ale Nibiru zignorował go, wyraźnie zaintrygowany wpatrując sie w nowy element wyposażenia chłopaka.
- Co to jest? - zapytał w końcu.
- Takie coś dzięki czemu nie będę wdychał trujących rzeczy, jeśli tu są. Mam jeszcze jedną, chcesz? -
Nibiru aż się cofnął.
- Nie chcę! - sapnął oburzony. - To jest głupie! - i odszedł, zostawiając Satoshi'ego w stanie mocno skołowanym i nieco zirytowanym.
- Nibiru, ty...! - zaczął ze złością i urwał nagle czując, że coś mu się owija wokół nogi. Stracił grunt pod nogami. Zobaczył, że Nibiru odwrócił się,  szybkim rozmazanym ruchem i znikł, maksymalnie przyspieszając swoje ruchy.
Ostatnie, co zdołał dojrzeć , to ciemna woda wokół niego, a po chwili twarz Nibiru wśród czerni.
Nibiru skoczył za mną, uświadomił sobie.
A potem nie widział już nic.